Już kiedyś pisałem relację utrzymaną w podobnym klimacie, lata temu, po którejś krakowskiej edycji „Towel Combat”, gdy nagle okazało się, że lecimy na poważnie.
W saunarium w Kielcach byliśmy pierwszy raz w życiu, jakoś nigdy się nie zdarzyło nam tam zawitać. Szalenie „ambiwalentne miejsce”. Z jednej strony cudowna ekipa, która chciała żeby organizacyjnie wszystko było tip-top. I było! Poczynając od starań Damiana, który to wszystko jakoś musiał ogarnąć (swoją drogą, mówiłem Mu to, tak poważnej Jego wersji to my nigdy nie widzieliśmy), poprzez cudownie sprawną i przesympatyczną Załogę w tamtejszej restauracji, dalej idąc przez świetne widoki (te odległe) rozpościerające się z okien naszej miejscówki w restauracji, aż do zapierającej dech w piersiach sauny festiwalowej, z tymi wszystkimi „alejkami” dla saunamistrzów, mnogością pieców, kolejnym widokiem zza okien w samej saunie… aż po (niestety) słabe rozmachanie tego wszystkiego w trakcie seansów. Nie wiemy, być może ta sauna wymaga zapoznania się z jej specyfiką, być może wymaga przeformatowania zaplanowanego seansu pod jej gabaryty, bo czasem wydawało się nam, że Saunamistrzowie bali się dojść do końca „alejki” i solidnie nas potraktować ręcznikami, ze strachu przed tym, że w odpowiednim dla nich momencie nie zdążą wrócić do pieca. Boczne piece też raczej robiły za dodatki do seansów, bo chyba nikogo (a byliśmy tylko na zawodach indywidualnych) nie „przyłapaliśmy” na tym by udało mu się rozdmuchać to co z boków działo się po polaniu. No i jeszcze to jeżdżenie windą do saunarium… takie rozwiązanie widzieliśmy pierwszy raz… troszku dziwnie… 🙂
A z drugiej strony… skoro mamy już imprezę w kategorii „show” i skoro mamy niemalże scenę i widownie teatralną, z tymi wszystkimi lożami i jaskółkami, mieszczącą bardzo pokaźną liczbę osób, to aż się prosiło by dać nam solidny teatralny spektakl, odpowiednio grający z wnętrzem. I zazwyczaj, jak to bywa w takich imprezach, część Artystów poszła na łatwiznę na zasadzie: trochę się poprzebieram, trochę popodlewam ze śmiesznych pojemników różne płyny na kamienie i jakoś to będzie… Na szczęście to była zdecydowana mniejszość, o której nie będziemy się rozpisywać, bo i po co. Większość seansów od tej „teatralnej” strony prezentowała się co najmniej poprawnie, ale wiadomo, że trzeba napisać coś o kilku, które naszym zdaniem zdecydowanie się wyróżniały. Tym razem będzie to porządek chronologiczny, zgodny z tym co i kiedy oglądaliśmy, nie roszczący sobie pretensji do żadnego rankingu seansów (choć o tym chyba i tak trzeba coś napisać). Po prostu! Najjaśniejsze momenty z tej soboty.
Zasadniczo – tym razem z kapci wyrywały nas seanse robione „z trzewi”, na poważnie, może nawet i na smutno, z emocjami na wierzchu, targające synapsami w rytm podmuchów powietrza. Może to takie czasy, że wesołkowate klimaty mniej nam wchodzą, może to zmiana w mentalności saunamistrzów, może świat średnio pasuje obecnie do beztroskiej zabawy, nie wiemy. Dobrze takie emocje w ten dzień nam wchodziły.
Na pierwszy ogień idzie „Looking for freedom” Aleksandry Grotkowskiej. Z mojej perspektywy najbardziej ograny, najbardziej przegrzany, choć ciężki temat z „The Wall” Pink Floyd. Jak zobaczyłem zapowiadający go plakat to troszkę się wystraszyłem, bo to jest muzyka, która nigdy nie zostawia mnie obojętnym. I tak samo jak można tym tematem nas kupić, tak samo można go koncertowo spartolić. Ola dowiozła! Aktorsko, charakteryzatorsko (jest takie słowo?), a przede wszystkim emocjonalnie! Pierwsze polanie do dźwięków „Another brick in The Wall” to było żywcem przeniesienie się do scen wprost z filmu Alana Parkera, lub co najmniej samych teledysków do tej płyty, ta sztywna sprężystość ruchów, ten jakby zastygnięty w powietrzu ręcznik, ta dbałość o szczegóły (tarcza wzorowej uczennicy to była?). Ola była swoją bohaterką. Podjęła temat i go rozmachała emocjonalnie! Drugie polanie przy „Great Gig in The Sky” to już są naprawdę ciężkie sprawy. Tylko wyszeptałem do Romy do ucha „zaraz będę płakał”, ale spokojnie, sauna to idealne miejsce do tego by „łzy mogły udawać pot”. Machać do pieśni o bólu cierpienia, o bezsensie istnienia, o beznadziei w sumie, odważnie. I znowu – Ola to dowiozła. Była ekstremalnie wiarygodna! Już machała całkiem inaczej, nie było już tej „sztywności” w ruchach. Przed trzecim aktem nasza bohaterka poczęstowała nas flagą, po której mi się zrobiło ciepło… (zerwała jeszcze swoją straszną, anonimizującą każdego ucznia białą maskę) będzie coś z „Animals”?, pomyślałem. Nie było! Ola potrzebowała wyraźnie na koniec jakiejś odskoczni, czegoś pozytywnego, pokazania nam jednak nadziei, pozytywnych emocji, dlatego zakończyła przy muzyce, która (przepraszam) nic nam już nie mówi… Przyznam, że jak na początek dnia, jak na, w sumie, debiutantkę dla nas – to było bardzo solidne szarpnięcie za lejce. Oby tak dalej!
Kolejny seans z gatunku tych, które nie brały jeńców to „Stone of Life” Adama Branieckiego. Opowieść, jak zrozumieliśmy, o skazanych na niepowodzenie próbach wskrzeszenia ukochanej. Seans rozpoczął się od sztuczki prestidigitatorskiej z różyczką, wykonanej przez człowieka w czarnym płaszczu. I tu nie będę ukrywał, że całkowicie zostałem porwany przez formę tego seansu. Nie pamiętam kiedy ostatnio mi się tak zrobiło na seansie, że taki całościowy obraz tego co się działo wokół pieca pochłonął mnie w sposób absolutny. Siedziałem z rozdziawioną paszczą i rozkładałem tylko ręce na boki w geście skierowanym do Romy: „co tu się dzieje?”, „co ja widzę?”, „w czym ja uczestniczę?”. Nieczęsto mi się takie stany zdarzają, ale tu po prostu brakuje mi słów by opisać ten spektakl. To było spójne na każdym poziomie: czerń i biel stroju i ręczników, malowane nimi „obrazy”, wymachane ręcznikiem zaklęcie, śmierć na scenie, nawiedzenie przez kogoś innego – wyraźnie widoczne w ruchach ręcznika, muzyka, której kompletnie teraz nie kojarzę, a która „wchodziła” jak w masło w tym momencie. Poezja! Zjawiskowa poezja! Balet! Teatr! Wyobraźcie sobie cokolwiek pięknego co Wam w duszy gra – to tam było.
Kolejny saunowy storyteller to Arek Dan w seansie „Gott mit uns”. Kolega podniósł szalenie ciężki temat bezsensowności śmierci żołnierzy Pierwszej Wojny Światowej, którzy nie dowiedzieli się o podpisaniu zawieszenia broni kończącego wojnę i nadal zabijali się w okopach za tych wszystkich swoich Keiserów i innych władców. Zrobione to przy akompaniamencie mocarnej muzyki, o ile dobrze zapamiętałem m.in. Sabatonu (mam nadzieję), do tego (nareszcie) świetnie dogrzane, znowu ekstremalnie teatralne, ale bez miliona rekwizytów, a raczej z pomysłem. Jedna flaga, jeden mundur, pruski hełm i treść do przekazania. Patent z maską gazową na twarzy Saunamistrza, który okadzał nas dymami „broni chemicznej” by przenieść nas w realia okopów wojennych i beznadziejności oczekiwania na wiatr – doskonały. A dowodem na to, jak to wszystko saunujący kupili niech będą słowa, które słyszeliśmy przy wychodzeniu z seansu – byli tacy, którzy czuli odór rozkładających się ciał na koniec! Tak się robi seanse w stylu show! O ile dobrze pamiętam to właśnie Arek powiedział nam, że specjalnie wybrał to saunarium na okoliczność startowania w Saunacup, bo ono ma teatralny charakter. Wiedział co mówił!
Tradycyjnie poprzestaniemy na takich trzech saunowych impresyjkach, mamy nadzieje, że udało nam się bezpośrednio w rozmowach z Saunamistrzami wyrazić również nasze pozytywne emocje, zarówno w tych trzech przypadkach jak i w kilku innych, które nam się spodobały. Cieszymy się bardzo, że świat saunowy ucieka w inną muzykę, tam z głośników leciały naprawdę intrygujące, nieoczywiste dźwięki, mamy nadzieję, że czasy Edów Sheeranów i Drużyn Pierścienia już sobie poszły daleko.
To był prawie cały dzień obcowania ze sztuką, emocjami, ekspresją, teatrem (nie koniecznie amatorskim), tańcem, baletem… I nie ukrywam, że po powrocie do hotelu i obejrzeniu wyników z oficjalnej punktacji, zalała nas krew. Co to ma być? Ludzie wypruwają sobie flaki by nas zaczarować, a punktacja wygląda jakby w rzeczonym teatrze, ktoś odejmował punkty bo kotara przed drugim aktem była niedokładnie zasłonięta, albo zapowiedź o wyłączeniu telefonów komórkowych przed spektaklem nie była wygłoszona w trzech językach, a może klimatyzacja za głośno pracowała? Jak traktować na poważnie te wszystkie oceny, jak cieszyć się w pełni z udanej imprezy i cudownych występów, jak sędziowie (którzy jakoś ostatnio dziwnie się przerzedzili ze znanych nam twarzy, ustępując miejsca innym), którzy (skoro już chcą szkiełkiem i okiem mierzyć to, co tymże – niemierzalne) nie są w stanie nawet wytrwać do końca seansu i uciekają z sauny z innymi niedoświadczonymi uczestnikami? To może skoro kondycji fizycznej brak, to lepiej oddać to miejsce komuś innemu? Kto choćby sprawdzi czy wszyscy saunujący mieli możliwość bezpiecznego opuszczenia sauny. Mamy wrażenie, że rozjazd między ocenami, a odczuciami nas i ludzi, z którymi rozmawiamy po seansach, nie jest już do wytłumaczenia starą śpiewką o tym, że my „się nie znamy na sędziowaniu”. Ten rozjazd musi mieć jakieś drugie dno…
Z jednej strony słyszymy o spalonych zapachach na turnieju, które nie powodują konsekwencji, z drugiej o jakiejś ideologicznie napędzanej dyskwalifikacji, a prawdziwa sztuka i to, co najcenniejsze mają nam do zaproponowania nasze gwiazdy – cierpi w jakiejś niezrozumiałej próbie mierzenie niemierzalnego. Saunamistrzowie też cierpią, to się słyszy, to się widzi, to się czuje…
No i po co ten angielski? Przecież to są polskie eliminacje do Mistrzostw Polski. Dlaczego mamy wszyscy się katować okropną angielszczyzną, jak to samo da się powiedzieć po polsku? Też dla sędziów? Trzech? To może dajmy im zafoliowane „libretto” do przeczytania przed seansem, a angielskiego niech saunamistrzowie się nauczą, jak wejdą do finału gdzie angielski jest językiem oficjalnym?
P.s. Zdjęcia oczywiście z oficjalnego profilu SaunaCup na FB, autorstwa Ryszarda Raka. Dziękujemy.
Najnowsze komentarze