SaunaCup 2024 – Kielce

Już kiedyś pisałem relację utrzymaną w podobnym klimacie, lata temu, po którejś krakowskiej edycji „Towel Combat”, gdy nagle okazało się, że lecimy na poważnie.

W saunarium w Kielcach byliśmy pierwszy raz w życiu, jakoś nigdy się nie zdarzyło nam tam zawitać. Szalenie „ambiwalentne miejsce”. Z jednej strony cudowna ekipa, która chciała żeby organizacyjnie wszystko było tip-top. I było! Poczynając od starań Damiana, który to wszystko jakoś musiał ogarnąć (swoją drogą, mówiłem Mu to, tak poważnej Jego wersji to my nigdy nie widzieliśmy), poprzez cudownie sprawną i przesympatyczną Załogę w tamtejszej restauracji, dalej idąc przez świetne widoki (te odległe) rozpościerające się z okien naszej miejscówki w restauracji, aż do zapierającej dech w piersiach sauny festiwalowej, z tymi wszystkimi „alejkami” dla saunamistrzów, mnogością pieców, kolejnym widokiem zza okien w samej saunie… aż po (niestety) słabe rozmachanie tego wszystkiego w trakcie seansów. Nie wiemy, być może ta sauna wymaga zapoznania się z jej specyfiką, być może wymaga przeformatowania zaplanowanego seansu pod jej gabaryty, bo czasem wydawało się nam, że Saunamistrzowie bali się dojść do końca „alejki” i solidnie nas potraktować ręcznikami, ze strachu przed tym, że w odpowiednim dla nich momencie nie zdążą wrócić do pieca. Boczne piece też raczej robiły za dodatki do seansów, bo chyba nikogo (a byliśmy tylko na zawodach indywidualnych) nie „przyłapaliśmy” na tym by udało mu się rozdmuchać to co z boków działo się po polaniu. No i jeszcze to jeżdżenie windą do saunarium… takie rozwiązanie widzieliśmy pierwszy raz… troszku dziwnie… 🙂

A z drugiej strony… skoro mamy już imprezę w kategorii „show” i skoro mamy niemalże scenę i widownie teatralną, z tymi wszystkimi lożami i jaskółkami, mieszczącą bardzo pokaźną liczbę osób, to aż się prosiło by dać nam solidny teatralny spektakl, odpowiednio grający z wnętrzem. I zazwyczaj, jak to bywa w takich imprezach, część Artystów poszła na łatwiznę na zasadzie: trochę się poprzebieram, trochę popodlewam ze śmiesznych pojemników różne płyny na kamienie i jakoś to będzie… Na szczęście to była zdecydowana mniejszość, o której nie będziemy się rozpisywać, bo i po co. Większość seansów od tej „teatralnej” strony prezentowała się co najmniej poprawnie, ale wiadomo, że trzeba napisać coś o kilku, które naszym zdaniem zdecydowanie się wyróżniały. Tym razem będzie to porządek chronologiczny, zgodny z tym co i kiedy oglądaliśmy, nie roszczący sobie pretensji do żadnego rankingu seansów (choć o tym chyba i tak trzeba coś napisać). Po prostu! Najjaśniejsze momenty z tej soboty.

Zasadniczo – tym razem z kapci wyrywały nas seanse robione „z trzewi”, na poważnie, może nawet i na smutno, z emocjami na wierzchu, targające synapsami w rytm podmuchów powietrza. Może to takie czasy, że wesołkowate klimaty mniej nam wchodzą, może to zmiana w mentalności saunamistrzów, może świat średnio pasuje obecnie do beztroskiej zabawy, nie wiemy. Dobrze takie emocje w ten dzień nam wchodziły.

Na pierwszy ogień idzie „Looking for freedom” Aleksandry Grotkowskiej. Z mojej perspektywy najbardziej ograny, najbardziej przegrzany, choć ciężki temat z „The Wall” Pink Floyd. Jak zobaczyłem zapowiadający go plakat to troszkę się wystraszyłem, bo to jest muzyka, która nigdy nie zostawia mnie obojętnym. I tak samo jak można tym tematem nas kupić, tak samo można go koncertowo spartolić. Ola dowiozła! Aktorsko, charakteryzatorsko (jest takie słowo?), a przede wszystkim emocjonalnie! Pierwsze polanie do dźwięków „Another brick in The Wall” to było żywcem przeniesienie się do scen wprost z filmu Alana Parkera, lub co najmniej samych teledysków do tej płyty, ta sztywna sprężystość ruchów, ten jakby zastygnięty w powietrzu ręcznik, ta dbałość o szczegóły (tarcza wzorowej uczennicy to była?). Ola była swoją bohaterką. Podjęła temat i go rozmachała emocjonalnie! Drugie polanie przy „Great Gig in The Sky” to już są naprawdę ciężkie sprawy. Tylko wyszeptałem do Romy do ucha „zaraz będę płakał”, ale spokojnie, sauna to idealne miejsce do tego by „łzy mogły udawać pot”. Machać do pieśni o bólu cierpienia, o bezsensie istnienia, o beznadziei w sumie, odważnie. I znowu – Ola to dowiozła. Była ekstremalnie wiarygodna! Już machała całkiem inaczej, nie było już tej „sztywności” w ruchach. Przed trzecim aktem nasza bohaterka poczęstowała nas flagą, po której mi się zrobiło ciepło… (zerwała jeszcze swoją straszną, anonimizującą każdego ucznia białą maskę) będzie coś z „Animals”?, pomyślałem. Nie było! Ola potrzebowała wyraźnie na koniec jakiejś odskoczni, czegoś pozytywnego, pokazania nam jednak nadziei, pozytywnych emocji, dlatego zakończyła przy muzyce, która (przepraszam) nic nam już nie mówi… Przyznam, że jak na początek dnia, jak na, w sumie, debiutantkę dla nas – to było bardzo solidne szarpnięcie za lejce. Oby tak dalej!

Kolejny seans z gatunku tych, które nie brały jeńców to „Stone of Life” Adama Branieckiego. Opowieść, jak zrozumieliśmy, o skazanych na niepowodzenie próbach wskrzeszenia ukochanej. Seans rozpoczął się od sztuczki prestidigitatorskiej z różyczką, wykonanej przez człowieka w czarnym płaszczu. I tu nie będę ukrywał, że całkowicie zostałem porwany przez formę tego seansu. Nie pamiętam kiedy ostatnio mi się tak zrobiło na seansie, że taki całościowy obraz tego co się działo wokół pieca pochłonął mnie w sposób absolutny. Siedziałem z rozdziawioną paszczą i rozkładałem tylko ręce na boki w geście skierowanym do Romy: „co tu się dzieje?”, „co ja widzę?”, „w czym ja uczestniczę?”. Nieczęsto mi się takie stany zdarzają, ale tu po prostu brakuje mi słów by opisać ten spektakl. To było spójne na każdym poziomie: czerń i biel stroju i ręczników, malowane nimi „obrazy”, wymachane ręcznikiem zaklęcie, śmierć na scenie, nawiedzenie przez kogoś innego – wyraźnie widoczne w ruchach ręcznika, muzyka, której kompletnie teraz nie kojarzę, a która „wchodziła” jak w masło w tym momencie. Poezja! Zjawiskowa poezja! Balet! Teatr! Wyobraźcie sobie cokolwiek pięknego co Wam w duszy gra – to tam było.

Kolejny saunowy storyteller to Arek Dan w seansie „Gott mit uns”. Kolega podniósł szalenie ciężki temat bezsensowności śmierci żołnierzy Pierwszej Wojny Światowej, którzy nie dowiedzieli się o podpisaniu zawieszenia broni kończącego wojnę i nadal zabijali się w okopach za tych wszystkich swoich Keiserów i innych władców. Zrobione to przy akompaniamencie mocarnej muzyki, o ile dobrze zapamiętałem m.in. Sabatonu (mam nadzieję), do tego (nareszcie) świetnie dogrzane, znowu ekstremalnie teatralne, ale bez miliona rekwizytów, a raczej z pomysłem. Jedna flaga, jeden mundur, pruski hełm i treść do przekazania. Patent z maską gazową na twarzy Saunamistrza, który okadzał nas dymami „broni chemicznej” by przenieść nas w realia okopów wojennych i beznadziejności oczekiwania na wiatr – doskonały. A dowodem na to, jak to wszystko saunujący kupili niech będą słowa, które słyszeliśmy przy wychodzeniu z seansu – byli tacy, którzy czuli odór rozkładających się ciał na koniec! Tak się robi seanse w stylu show! O ile dobrze pamiętam to właśnie Arek powiedział nam, że specjalnie wybrał to saunarium na okoliczność startowania w Saunacup, bo ono ma teatralny charakter. Wiedział co mówił!

Tradycyjnie poprzestaniemy na takich trzech saunowych impresyjkach, mamy nadzieje, że udało nam się bezpośrednio w rozmowach z Saunamistrzami wyrazić również nasze pozytywne emocje, zarówno w tych trzech przypadkach jak i w kilku innych, które nam się spodobały. Cieszymy się bardzo, że świat saunowy ucieka w inną muzykę, tam z głośników leciały naprawdę intrygujące, nieoczywiste dźwięki, mamy nadzieję, że czasy Edów Sheeranów i Drużyn Pierścienia już sobie poszły daleko.

To był prawie cały dzień obcowania ze sztuką, emocjami, ekspresją, teatrem (nie koniecznie amatorskim), tańcem, baletem… I nie ukrywam, że po powrocie do hotelu i obejrzeniu wyników z oficjalnej punktacji, zalała nas krew. Co to ma być? Ludzie wypruwają sobie flaki by nas zaczarować, a punktacja wygląda jakby w rzeczonym teatrze, ktoś odejmował punkty bo kotara przed drugim aktem była niedokładnie zasłonięta, albo zapowiedź o wyłączeniu telefonów komórkowych przed spektaklem nie była wygłoszona w trzech językach, a może klimatyzacja za głośno pracowała? Jak traktować na poważnie te wszystkie oceny, jak cieszyć się w pełni z udanej imprezy i cudownych występów, jak sędziowie (którzy jakoś ostatnio dziwnie się przerzedzili ze znanych nam twarzy, ustępując miejsca innym), którzy (skoro już chcą szkiełkiem i okiem mierzyć to, co tymże – niemierzalne) nie są w stanie nawet wytrwać do końca seansu i uciekają z sauny z innymi niedoświadczonymi uczestnikami? To może skoro kondycji fizycznej brak, to lepiej oddać to miejsce komuś innemu? Kto choćby sprawdzi czy wszyscy saunujący mieli możliwość bezpiecznego opuszczenia sauny. Mamy wrażenie, że rozjazd między ocenami, a odczuciami nas i ludzi, z którymi rozmawiamy po seansach, nie jest już do wytłumaczenia starą śpiewką o tym, że my „się nie znamy na sędziowaniu”. Ten rozjazd musi mieć jakieś drugie dno…

Z jednej strony słyszymy o spalonych zapachach na turnieju, które nie powodują konsekwencji, z drugiej o jakiejś ideologicznie napędzanej dyskwalifikacji, a prawdziwa sztuka i to, co najcenniejsze mają nam do zaproponowania nasze gwiazdy – cierpi w jakiejś niezrozumiałej próbie mierzenie niemierzalnego. Saunamistrzowie też cierpią, to się słyszy, to się widzi, to się czuje…

No i po co ten angielski? Przecież to są polskie eliminacje do Mistrzostw Polski. Dlaczego mamy wszyscy się katować okropną angielszczyzną, jak to samo da się powiedzieć po polsku? Też dla sędziów? Trzech? To może dajmy im zafoliowane „libretto” do przeczytania przed seansem, a angielskiego niech saunamistrzowie się nauczą, jak wejdą do finału gdzie angielski jest językiem oficjalnym?

P.s. Zdjęcia oczywiście z oficjalnego profilu SaunaCup na FB, autorstwa Ryszarda Raka. Dziękujemy.

Masters of Aufguss #3 2024

Miało nie być nic, miało nie być recenzji, bo nie było mocy, bo świat trochę przeszkadza w chłonięciu tego co piękne, ale jakoś tak, po dzisiejszych konsultacjach z innym „saunowym szwędaczem” pomyślałem, że może spróbuję. No bo jednak „Masters of Aufguss #3” to jest wydarzenie nieoczywiste, silne swoją odmiennością, ciekawe z tego powodu, że przed Saunamistrzami stawia wyzwanie przeprowadzenia trzech, jakże różnych, seansów (a może jednak już – spektakli?) saunowych. Pamiętam MoA#1, pamiętam to otwarcie się oczu na to, że można tak zrobić peelingi, że to może być takie misterium, że potem można natychmiast przeskoczyć w świat seansu cichego, by potem dostać solidne walniecie klasykiem czy tez innym seansem w stylu dowolnym. No to chyba warto zastanowić się jak ta formuła ewoluuje? Jak saunamistrzowie się w niej znaleźli, jak postanowili poszukać swoich mocnych stron, nawet w miejscach, gdzie mają tylko miękkie podbrzusze 🙂

Uczciwie będzie zacząć od formuły, którą po MoA#1 uznaliśmy za kategorię „do zaorania”, czyli seanse ciche (jeszcze wtedy z tymi nietrafionymi „maseczkami na oczy”:) ). To się wydawało totalnie nie do utrzymania, to po prostu nie wpisywało się w formułę turniejową, a jednak Saunamistrzowie po prostu zrozumieli, po dwóch edycjach o co chodzi. I te seanse wyewoluowały z „puścimy jakieś plumkanie i na paluszkach pomachamy wachlarzem i ręcznikiem” w „może zróbmy tutaj jakąś opowieść, która będzie nie tylko spokojna ale i ciekawa, a do tego wyedukuje towarzystwo w świecie zapachów i odczuć”.

No i tutaj „cała na biało” wkracza Monika Lechowicz, która od razu, w niesprzyjających warunkach sobotniego „poranka” pokazała właśnie, że rozumie o co chodzi w tym biznesie. Postanowiła nam pokazać, jak niby te same zapachy, inaczej działają w zależności od tego jak je podano… czy to będą kulki z lodu, czy napar (przy okazji, teraz już jesteśmy mądrzejsi i odróżniamy po edukacji napar/wywar od odwaru), czy „dymy”… Świetnie to było pokazane, a poza tym cały seans był szalenie interesujący, coś się ciągle działo, coś pięknie pachniało, coś intrygowało jak małego kotka intryguje pytanie „a co ta Pani teraz zrobi?”. Wyszliśmy z seansu zachwyceni. Choć, powiedzmy sobie szczerze, przywalić między oczy cichym seansem na początku turnieju, to nie są proste rzeczy 🙂

Druga kategoria to peelingi, które ze zrozumiałych, organizacyjnych ograniczeń, niestety odczuwaliśmy w najmniejszym stopniu, bo niekiedy nawet Pole Position (bez karteczki) nie zapewniało wejścia. Ale tu taj też dostaliśmy ostry strzał w sobotę na początku dnia. Ramez Abdelfatach z tym całym swoim autentyzmem, charyzmą i energią, pokazał nam, że seans to nie tylko zapachy, olejki, muzyka i estetyka. To też, czasami niedoceniany element, jakim jest po prostu osobowość, to, że poza seansem ktoś nam chce opowiedzieć siebie, swoje fascynacje, swoje korzenie, swój świat. Remez robi to niesamowicie, swoją osobowością wypełniając całą łaźnię, dopieszczając każdego i nawet z przesłodkich językowych potyczek z polskim, robiąc swój atut. Będzie z niego kawał Saunamistrza, jak tylko zrozumie, że czasem „mniej znaczy więcej”, to seanse klasyczne/dowolne będą w jego wykonaniu doskonałe. Obecnie jeszcze wciąż więcej chce, niż potrafi, czasem to On pokonuje ręcznik, a czasem ręcznik pokonuje Jego 🙂 Ale to jest naprawdę doskonały materiał na wszechstronnego Saunamistrza!!!

Trzecia kategoria, czyli seanse dowolne/klasyczne – wiadomo, tutaj rządza dziewczyny, najczęściej te niby drobne, niepozorne, cichutkie, skupione. Ewidentnie wywalają korki w naszych obwodach swoimi pokazami. I to oczywiście zrobiła, ostatnia w trakcie turnieju w tej konkurencji, Aleksandra Lasia. O MAMUSIU!!! Jak my tęsknimy za takimi seansami na turniejach! Bez efekciarstwa, bez schlebiania aufgussowym modom. Po prostu, delikatnie, z sadystyczną przyjemnością podgrzewała nas z każdym kolejnym polaniem coraz bardziej, by na koniec po prostu przywalić z grubej rury tak, że na plecach wreszcie poczuliśmy dreszcze. Muzyka z „Chłopów” albo „okołochłopska”, nie podejmuję się odgadywać, a do tego to coś, to coś, na co jak patrzysz to wiesz – Aquadrom 🙂 Nie wiem czy to jest w ruchach (choć mam pewne podejrzenia :)) czy w całościowym stylu, ale tego się nie da nie zauważyć jak się było kilka razy w AD. ŁOGIŃ!

Bardzo nam przykro, że nie udało się zobaczyć wszystkiego w łaźni parowej, ale chyba już średnio nam wychodzi to całe saunowe Feng Shui, te strategie, te kolejki. Szczególnie, że z powodu naszego saunowego lenistwa i sklerozy, to my już mało kojarzymy nazwiska i nawet nie wiemy na kogo stawiać jako na pewniaka, a kogo omijać. Może się poprawimy. Z powodu tych „dziur” w seansach parowych niestety nie mamy pełnego oglądu tego co działo się tam za szybą w pomieszczeniu pełnym pary.

Ale i tak mamy faworytkę w kategorii „holistyczny model saunowych doznań” 🙂 Osobą, która ewidentnie najbardziej ucieleśniła ideę MoA była Karolina Grzelak. To co Ona nam zaproponowała było tak spójne, tak integralne, tak bardzo na miejscu w każdym z trzech różnych aspektów, że klękajcie narody. Seans dowolny z odniesieniami do Bogini Kali i magnetyzmem nie pozwalającym na oderwanie wzroku od głównej aktorki, dźwięki, piękne ruchy, klimat („I te plecki!” – to nie ja, to Roma). No i pierwsze porządne rozdmuchanie powietrza w saunie, jak przyszedł na to czas. Seans cichy, z tymi wszystkimi „diwajsami”, które wciąż intrygowały, słodko rozpieszczały, pozwalały faktycznie na relaks, skupienie się na dźwiękach, zapachach i klimacie (a przecież o to chodzi). Ach! I Peeling, na początek niedzieli, z tymi kolorami dopasowanymi do części ciała/wrażliwości skóry (poczułem na plecach co to znaczy nie słuchać instrukcji i smarować się tym co przeznaczono dla innych partii ciała) i glinką na twarz. I znowu – cudowną choreografią w łaźni parowej. Wszystko spójne, zaplanowane niemal co do sekundy, przemyślane bardzo detalicznie. Wielki szacunek od nas, Chętnie jeszcze kiedyś posmakujemy z karolinowych specjałów, czy to jadalnych, czy po prostu estetycznych, jak się nadarzy okazja…

Coś wcześniej pisałem o Aquadromowej szkole machania, to musze jeszcze napisać o „nóżce”, tej „nóżce”, która kojarzy się tylko z jedną Osobą. A teraz już z dwiema. Bo Barbara Pasierb (tak zeznaje mój „sufler”, ja zapamiętałem tylko imię) ma tę samą słodką manierę, że jak seans „dobrze wchodzi” to ta nóżka popyla swoim życiem, jak, nie przymierzając, u Wojtka Waglewskiego na koncercie 🙂 A jak seans „wchodzi”, to robi się z tego taka ekspresja, że tylko karmić oczy radością i frajdą z machania. Seans dodatkowy, jak zawsze musi być czymś wyjątkowym, a tu była petarda! Dostaliśmy w sobotę chyba o 16:00 (a może nie, ten czas płynie tak nieliniowo w trakcie takich imprez) cos tak pięknego, coś tak „transowego”, tak fajnie dogrzanego w małej saunie, że tylko zazdrościć machającej nam Saunamistrzyni, chyba miała większą frajdę niż my, choć nam długo banany nie schodziły z twarzy…

Przed ogłoszeniem wyników dostaliśmy w niedzielę jeszcze sztafetę, na dziesięć rąk, o ile dobrze policzyłem. Najpierw rozgrzały saunę (i to bezkompromisowo) Panie, a potem wjechali Panowie. Zaskakujące było to, że nagle, surowe twarze ludzi, których znaliśmy od dwóch dni tylko z „Proszę państwa o spokój!!! Ręczniki pod całym ciałem!!! Przykro mi, brak miejsc w łaźni.” zamienili się w saunowych wymiataczy, którzy nie brali jeńców! Woda lała się strumieniami na kamienie, te wszystkie ręce rozdmuchiwały to cudownie po całej saunie. A na koniec wskoczył oczywiście główny organizator, Mateusz i „trochę” zamieszał 🙂 Fajnie, że Jemu się jeszcze chce tak mieszać, zarówno w saunie, jak i w świecie saunowym. Bo ten światek tak jakby zdeczka skostniał i miło jest, że z takiego ludzkiego „wkurwu” rodzi się coś więcej niż obraza na otoczenie, tylko rodzi się nowa jakość.

Trzymamy kciuki za kolejne edycje MoA!

Organizacyjne, impreza zrobiona tip-top, widać wyciąganie wniosków z wcześniejszych imprez. Co to za cudowna sprawa, że już nie musimy słuchać w saunie o zasadach poprawnego saunowania, że Saunamistrzowie mogą, jak chcą, przeprowadzić zapowiedź na zewnątrz, że nie trzeba opowiadać o zapachach na kulkach, że cała obsługa i sędziowie są „nasi”, nie przemawiają ze stolca z kijem w sempiternie. To naprawdę ma znaczenie! Ludzie, saunowicze, jacyś tacy bardziej otwarci, zero kwasów, zero problemów, czysta frajda. Tylko, kurczę, ta trzeszcząca deska na podłodze w saunie, tam na końcu, gdzie zazwyczaj siedzieliśmy… donerwetter!

A ogólnie to tego tekstu by chyba nie było, jakby nie kilka ciepłych słów jakie usłyszeliśmy o Was, uczestników. Zawsze myślałem, że to pisanie to takie „do szuflady”, żeby sobie zapamiętać jak najwięcej, przeczytać co nieco za kilka lat. A tu taka miła niespodzianka, dzięki 🙂

Zdjęcia, poza naszymi, oczywiście kradzione z oficjalnego profilu MoA, wykonane przez Ryszarda Raka Jr. Dziękujemy!

Dziesiąte urodziny Aquadromu

Na wstępie to zaczniemy od końca, trochę. Marcel, człowiek z drugiego szeregu, wydawałoby się. Stojący za tymi wszystkimi wydarzeniami w Aquadromie, które nas tak bardzo zaczarowały. Nasz Szalony Kapelusznik, wiecznie wycofany, zawsze oficjalny (w tym roku szczególnie, bo w marynarce, mniej awanturujący się, tylko kurwą rzucił na serwis sprzątający 🙂 ). Włóczykij, który nawet zimą nie opuszcza swoich Muminków.

Tak się gryzę z tym wczorajszym dniem od kilku godzin, gdzies tam w głowie przeglądam wczorajsze emocje, wcześniej spisane na skrawkach FB impresje, „wydyskutowane” z Romą (i nie tylko) przemyślemnia… I wychodzi mi, że to nie może być stricte zapis tego co działo się wczoraj w Aquadromie, bo to co się tam działo ma znacznie szerszy kontekst. Z naszej perspektywy (początki saunowania to 09.11.2011) Aquadrom to niemal całe nasze saunowe życie… tam uczyliśmy się wspólnie i w porozumieniu saunowania, obserwowaliśmy rozwój polskiego świata saunowego, rodzenie się nowych trendów, przesuwanie akcentów, zmianę profilu klientów, nasze zmiany w postrzeganiu saunowania, tworzenie się znajomosci i antypatii, które wykraczają daleko poza świat saunowy, wszak między tymi seansami też jesteśmy wszyscy obok siebie i uczymy się siebie nawzajem…

Pewni ludzie, niestety, odeszli od nas do krainy wiecznej trzeciej półki, inni zrobili krok wstecz, jeszcze inni, korzystając z dobrodziejstwa skróconego dystansu w mediach społecznościowych – pokazali nam wnętrza tak brudne i plugawe, że sami skazali się na obrót plecami do ich osobowości. Oczywiście przybyli też nowi ludzie, po obu stronach ręcznika. Panta rei… Nie każdy ma ten komfort, który nam daje nasz model życia – pełnej dyspozycyjnosci i niemal 99% wpływu na to jak i gdzie spędzamy czas wolny…

Jedno co mnie uderzyło dzisiaj to fakt, że pierwsza nasza wizyta w AD kosztowała 60zł/osobę/dzień. Obecnie to jest 74zł/osobę/dzień. Pi razy oko 24-25% wzrostu ceny wejściówki… Czy to dużo? W obliczu dziesięciu lat (wiem, wiem, zaraz dojadą nas wszystkich nowe ceny prądu) – naszym zdaniem to jest zdecydowana obniżka cen. Z wszystkimi tego konsekwencjami…saunowanie nie jest już elitarną rozrywką… wszystko idzie w stronę egalitaryzmu… z wszystkimi tego konsekwencjami, a te, jak wiemy są rózne.

No dobra, ale wejdźmy już do tego samego wnętrza co X lat temu, gdzie „miła Pani” z obsługi jest teraz „naszą” Gabrysią, która wie wszystko o tym jak zrobić seans, mimo tego, że nie jest już czynna zawodowo, wpada raczej towarzysko i sentymentalnie. Albo gdzie wiecznie spięty Dawid, po tym jak znalazł swój spokój jako „Don Davido” odsunął sie na swoje z góry upatrzone pozycje i pyka sobie seansiki gdzieś tam na obrzeżach naszej saunowej galaktyki, robiąc to na co ma ochotę, a nie to – co musi…

Ekipa, która nas przywitała, to ekipa najmłodszych saunamistrzyń plus Łukasz, który w tym towarzystwie robi już za nestora 🙂

Zaczęliśmy ten dzień dość, że tak powiem, sentymentalnie… na rozpoczęcie dnia, dwa seanse, leciutko, spokojnie, tak by po prostu zamknąć oczy, zrelaksować się przy niezbyt głosnej muzyce (tak! było słychać pracę ręcznika) i odpłynąć… a z tyłu głowy ta myśl: jeju, przecież na początku seanse były w połówce tej sauny, ona dopiero potem została przebudowana, połączona z chyba mało popularną sauenką z kolorkami na suficie… Jak my sie wtedy mieściliśmy na tych nocach saunowych wszyscy w tym maleństwie? I druga refleksja – tam gdzie bywamy – już sie tak nie saunuje, na tym luzie, gdzie liczy się tylko spokój i podmuchy gorącego powietrza… tak jak pisałem… sentymentalnie.

Między seansami w saunie fińskiej mieliśmy jeszcze dwa peelingi w parowej. Czekolada i pomarańcza u Łukasza, kawa i truskawka u Zuzy. No i tu Proszę Państwa to jest piękny przykład tego, jak się zmienił sposób wykonywania tych „zabiegów”. Kiedyś mieliśmy wleźć do sauny, spocić się (czasami to nawet była sauna fińska, a nie parowa), natrzeć solą z czymś, spocic ponownie i lecieć pod prysznic. Teraz peelingi to już nie peelingi są, to są kompleksowe spektakle rozpieszczania zmysłów wszelakich z wplecionym w to przy okazji etapem scierania naskórka 🙂 Rozdmuchiwanie pary wodnej wachlarzem w saunie na początku, szczególnie pieknie wyglądało to w wykonaniu Zuzy, gdyż wpuściła nas do totalnie wywietrzonego pomieszczenia, w którym para wprawiona w ruch rysowała w świetle punktowych lampek piękne esyfloresy. Łukasz z kolei postawił na nastrój, wcielając się w rolę nieprzystępnego i stanowczego Mistrza Ceremonii, który nigdy nie daje po sobie poznać, kogo zaatakuje pozostałością wody czy też lodu, które ma w swoich naczyniach… Chodził w koło umiejscowionego po środku sauny słupka jak wampir szukający ofiary, jakby podśpiewywał w głowie jakąś piekielną wyliczankę 🙂 A i jak trzeba było to całkiem na poważnie pacyfikował niewłaściwe zachowania knąbrnych saunowiczów. No i te jadalne peelingi… jak to sie cudnie zachowuje na skórze, jak na drugi dzień wspaniale nadal to czuć, zapach, gładkość, ciągle się „miziamy” 🙂 I ten cudowny element niepewności na seansach, kiedy pochylony, bądź z zamknietymi oczami człowiek nie ma pełnej świadomości, co go zaatakuje – zbawcze zimno lodu, który pozwoli przetrwać dłużej w saunie, czy może goraca woda na pograniczu wytrzymałosci, która będzie stanowiła kolejne wyzwanie…

Tu też mała dygresja… chyba pierwsze takie kompleksowe seanse z peelingiem w AD prowadziłą dla nas Sylwia Rak, potem cudownie to rozwinięto na MoA w Częstochowie. Świetnie, że to poszło w tym kierunku i stało się ogólnym trendem.

Najlepszą recenzją niech będzie zasłyszana w kuluarach rozmowa dwóch panów: „Nie mówmy Zofii o tym w czym uczestniczyliśmy, bo peknie z zazdrości” 🙂

Potem już powoli przenieslismy się do najnowszego elementu infrastruktury AD, czyli do zewnętrznej sauny, gdzie na rozgrzewkę dostaliśmy niejako firmowy znak jakosci ekipy AD, czyli seans na zasadzie „sztafety”. „Fest Hica” jak to ona ma w zwyczaju – pokazała swoje możliwości od pierwszego spotkania. Dostaliśmy solidnie w tyłeczki, by najwytrwalsi mogli zakończyć seans spotkaniem z flagą, którą zamieszał Łukasz. A potem płynnie przeszliśmy już do świętowania na minimprezie.

Tutaj już nie mamy zamiaru bawić się w chronologię… nie o to chodzi.

Zapewne dla wielu uczestników tego wieczoru, seans „The greatest show” będzie czymś co na długo zostanie w pamięci – patrząc po reakcjach w trakcie, przed i po. Jak rozumiemy, to jest coś nowego, widowiskowego, z dystansem do samych siebie, co może otworzyć saunowy świat dla nowych widzów. Dużo w tym zgrywy, dużo ucieczki od saunowej „nudy”… Sześć saunamistrzyń i ciasteczko w mocno „niegrzecznym” seansie do rytmicznej muzyki, słowem: burleska w saunie; tego jeszcze nam nie grali 🙂

A na drugą nogę, w totalnej opozycji – Wiktoria z jej „francuskim” seansem. Mocno refleksyjnym, trochę smutnym, trochę wzruszającym. Zamachanym tak, jak sie macha gdy nie ma stresu związanego z rywalizacją. Wtedy nie upadają ręczniki, wtedy wszystko idzie z rytmem, w takt muzyki. Seans show – co się zowie. A jak się dowiedzieliśmy, że to sa dopiero pierwsze próby, że Wiktoria obecnie znacznie mniej macha, że to dopiero przymiarki – to tym bardziej opadły nam szczęki. Fajnie widzieć, że znalazłaś swój język w saunie, że to co robisz jest tak spójne. Czyste piękno dla oczu i serca.

No a jak juz była zgrywa i show, to pora na classic. A jak classic to kto w AD może go zrobić najlepiej? Hmmm… to nie jest wcale takie oczywiste pytanie… tam jest wielu groźnych kotów i kocic 🙂 Piotr! No Matulu! Kolejny „weteran”, który doszedł do tego saunowo-życiowego momentu, że teraz już spokój. Samoswiadomość własnej wartości, zero napinki, macha bo chce, a nie bo musi. Do tego jeden z naszych muzycznych przewodników saunowych, który od zawsze w saunie nie tylko grzał ale i dokształcał nas muzycznie. człowiek, który więcej zamieszania w saunie robi swoimi cudownymi wachlarzami (tego ruchu nie da się pomylić z nikim innym) niż flagą powiewająca u powały. Który nas cudownie rozleniwił początkowym spokojem pierwszych polań, by dobić na koniec, tak jak należy! Cudo! Musielismy zdezerterować z „rocznicowych” seansów, by pojść do niego na dobitkę w małej saunie. Do tej pory czuję ją na czole 🙂 A w uszach gra ta nietypowa interpretacja Kory… muszę tego poszukać… choć ostatnio to raczej Natalia Przbysz z „korowymi” kawałkami w uszach gra.

I jak juz tak sobie się powoli zbieraliśym myślami w strone domu, przyszła ONA (Długowłosa! SZOK!). Na chwilę, zagoniona, miedzy własnym życiem, obowiązkami, z nieodłącznym Mężem (O! Ta przemiana to jest dopiero temat na piękną historię 🙂 ), by się po prostu podzielić ze światem swoim kunsztem. Jak zawsze przesadnie skromna, opowiadająca o tym, że kondycja nie ta… A kto raz widział wyciągniętą stopę Gabrysi w trakcie seansu, jak jej zaczyna wchodzić rytm, atmosfera, temperatura i to wszystko co się składa na doskonały seans – ten wie. I jak zawsze ta „smutna” muzyka, która tak nie pasuje do uśmiechniętej dziewczyny poza sauną, a tak pasuje do tej samej Gabrysi w saunie… niesłychane.

Podziękowania dla Krzysia Zołoteńkiego z tym jego niesłychanym spojrzeniem na saunowanie, gdzieś z pogranicza sztuk pięknych i twardego stąpania po ziemi. No i oczywiście! Last but not least – nasz najdalej wysunięty na północ znajomy saunamaniak z jego niespożytą siła do gnania godzinami w śnieżycy czy słocie, by się porządnie spocić na seansie saunowym 🙂

Listy nieobecnych nie spisujemy! Wy wiecie, ze to o Was jest! Shame on you!!!

Dziękujemy niezmiernie za ten wieczór! Całej ekipie Aquadromu, gościom, znajomym saunowiczom, nieznajomym również (ale tylko tym, którzy wiedzą jak się zachować). Co się zmieniło w AD? Co się zmieniło na zewnątrz? Niemal wszystko! Ale to wciąż jest „nasze” miejsce. Jeździmy tu bo wiemy, że będzie doskonale, bez dwóch zdań. Ludzie robią to miejsce chyba bardziej niż rewelacyjna Fest Hica! Za dziesięć lat też do Was przyjedziemy, chocby z balkonikami!!!

Masters of Aufguss 2022

Na zawodach w takiej formule zdarzyło nam się być po raz pierwszy. Do Częstochowy ściągnęła nas sympatia do tego miasta, która towarzyszy nam już od dobrych paru lat; świadomosć tego jak przyjaznym i przyjemnym miejscem jest tamtejszy Park Wodny oraz oczywista ciekawość jak się spisze formuła, w której w ciągu dwóch dni pójdziemy na osiem wypaśnych peelingów 🙂 Do tego jeszcze nazwiska organizatorów i sędziów dawały gwarancję utrzymania dobrego poziomu, mimo tego, że było dość oczywiste, że będziemy uczestniczyć w czymś co można nazwać „rozpoznaniem bojem”. Wśród nazwisk/twarzy zawodników znalazło się kilka nam obcych, co też dawało gwarancję, że nie będziemy się po raz 168 kisić w światku, który znamy od lat. Płodozmian to rzecz ważna, nie tylko w uprawie 🙂

Formuła festiwalu, w której poszczególne rodzaje ceremonii mieszają się ze sobą (dowolny, łaźnia, cichy) i to samo dzieje się z zawodnikami (kolejnosc też była losowana) z jednej strony jest szalenie wymagająca dla widzów, a z drugiej daje więcej możliwości zarządzania własnymi zachowaniami. Dlaczego wymagająca? Bo seanse co 45minut (poza trzema w sobotę, na początku dnia), spośród których tylko dowolny jest seansem krótkim, łaźnia z peelingiem to siłą rzeczy dłuższa zabawa, wyższa wilgotność, większe obciążenie; seans cichy z kolei to bardzo długi seans, niestety czasami poprowadzony w stronę walki o przetrwanie, a nie relaksu…:) Dlaczego bardziej elastyczna? Bo w człowieku nie generuje aż takiego imperatywu wejścia na do sauny („Patrz! Ta z Tym się zmierzą ze sobą! Musimy to zobaczyć!”), pozwala na priorytetyzację chęci wejścia, na zasadzie: „Skoro na seansie dowolnym było tak jak było, to na cichym po prostu nie damy rady”. No i wtedy pojawiała się bogata oferta seansów dodatkowych, które często (mam wrażenie, że w godzinach najwiekszego obłożenia) odbywały się równolegle z seansami turniejowymi. Bardzo dobry pomysł. Jezeli mielibyśmy coś sugerować, to zmianę w regułach zawodów i zastąpienie seansu cichego, seansem klasycznym, a pociągnięcie seansu dowolnego w stronę show. Wtedy byśmy mieli: show, peeling, classic. Z opisanych powyżej powodów – dla nas rozwiązanie optymalne. Ale wydaje się, że nawet jak nic nie zmienicie, to my sie pojawimy na kolejnej edycji, jeżeli tylko będzie nam pasował termin i lokalizacja. Prawda jest taka, że wychodziliśmy po 18:00 w niedzielę z Parku Wodnego w pełni zaspokojeni saunowo i towarzysko, jak zwykle z wielkimi bananami na ustach. Takie imprezy mają klimat, który rozgrzewa ciała i serca na długie tygodnie, trochę spuszczając na drugi dzien powietrze z rąk i nóg, ale przecież warto czasami zwolnić i spojrzec w niebo z usmiechem. Po to się żyje.

A teraz pora na troszkę wrażeń z samych seansów…

– Peelingi

To chyba dla nas był najbardziej zaskakujący element tej imprezy! Praktycznie wszystkie (7 na 8, bo ósmego nie daliśmy rady obejrzeć) seanse peelingowe to była próba pójścia dalej w tym, czym może być taka ceremonia. Saunamistrzowie opowiadali nam często o swoich fascynacjach, nie tylko chieli dogodzić naszym ciałom, ale też ewidentnie zależało im by sprzedac nam częśc siebie. Peelingi cudownie pachniały i smakowały (gdy były jadalne), opowieści o tym dlaczego Saunamistrz zdecydował się na zaprezentowanie akurat takich mieszanek, często dowodziły, że tu chodzi własnie o coś więcej niz zabieg kosmetyczny, chodziło o wzbudzenie zainteresowania tematyką. Czego tam nie było… od klasyki czyli peelingów z kawą i kardamonem, przez herbatę z himalajów z masłem, sól wedzoną dymem bukowym, owoce, oleje z winogron, aż do suszonych liści dębu. Poza tym polewano nas po ciałach wywarami z hibiscusa, z szałwi, aromatycznymi witkami rozprowadzano parę i wodę po saunie, podawano nam lód dla ochłody, zimne ręczniczki by ulżyć twarzy, nakładano maseczki na włosy, nawet usta smarowaliśmy miodem by były też dopieszczone. Istna orgia sensoryczna na pełnym wypasie. Tylko jedno zastrzeżenie: głośne rozmowy w saunie parowej to jest absolutny dramat. Tylko na jednym seansie udało się zachowac spokój (bo saunamistrzyni o to zadbała) i zamiast łomoczącego w uszach wrzasku ludzi słyszeliśmy szuranie peelingu rozcieranego na ciele. Dzięki Ewelina!

No i Michał Rzewuski, który w tej konkurencji zdobył absolutne mistrzostwo świata, zaczarowując nas na seansie. Świetny patent z nasączoną aromatem kulką lodu, zawieszoną nad emiterem pary wodnej. Do tego najlepsze machanie wachlarzem w parówce jakie widzieliśmy kiedykolwiek. „Górnosląska szkoła machania wachlarzem” (Tak! Tak! To o Was – Tychy i Ruda Śląska!) przeniesiona do łaźni parowej sprawiła, że w trakcie seansu wydawało się, że jest mniej pary niz na niektórych seansach „relaksacyjnych” i oddycha się pełną piersią. Peeling z owoców, tych wszystkich arbuzów, melonów, kiwi i cytryn chyba. No i ciepły napar z hibiscusa lany na plecy, cudownie kwaśny, pasujący do reszty. Potem przekąska po wyjściu, o podobnym składzie. Te owoce takie rześkie, skóra tak cudownie pachnąca, ale też jak to po owocach lekko reagująca z kwaśnym ich odczynem. Wyszliśmy wniebowzięci, takiego WOW w saunie nie pamietamy od bardzo dawna.

– Dowolne

Tutaj już nie było zaskoczeń, klasyczne seanse z elementami show, ale bez jakichs większych przebieranek, miliona rekwizytów i przerostu treści nad formą. Bardzo lubimy saunę fińską w Parku Wodnym w Częstochowie, jest duża, pojemna, dość widna – idealna jak na takie zmagania. Saunamistrzowie nie muszą obijac się o nasze nogi, bać o nasze głowy, zdzierać skalpów naszych czapek. Po prostu machają w poczucuiu swobody i naszego bezpieczeństwa. Oczywiście powoduje to, że nie każdy ma w sobie moc by zrobić tam piekło, ale też nie zawsze i nie każdemu chodzi o piekło w saunie. O Michale nie będę pisał, bo wyjdzie, że to „wpis sponsorowany” ale uczciwie muszę przyznać, że był najlepszy. Choć Roma jednak bardziej przychylała się do „Boba Budowniczego” – Krystiana Laskowskiego widząc u Michała za mało ognia, a za dużo delikatności. Ot, takie rzeczy nas różnią 🙂 Strasznie nam żal Marcina Ornata Czyżyckiego, któremu ewidentnie przy ostatnim seansie w sobotę wyłączył się piec. Chłopak szykował się na ognisty seans, a musiał ratowac na koniec sytuację wylewając wiadra wody na chłodne już kamienie, bez oczekiwanego efektu. Do tego jeszcze przy pierwszym polaniu dodał kryształki mentolowe, by nam dac luz przed końcowym piekłem. A tu zasilanie padło. Jeżeli to jest (tak jak się mówiło w kuluarach) spowodowane kwestiami organizacyjnymi (zaprogramowane piece pod kątem tego co w saunarium dzieje się w trybie normalnej pracy, a nie w trybie imprezowym) to był to największy fakap festiwalu.

Naszym zdecydowanie wspólnym numerem jeden w tej kategorii jest Ewelina Pitek! Wiecie jak to jest, kiedy przychodzi się o poranku, drugiego dnia do saun, samemu zmęczonym, obserwując twarze uczestników i sędziów, które wyraźnie wskazują, że afterek był długi i wymagający… Człowiek o tej porze spodziewa się spokojnego rozkręcania sie imprezy, żałując trochę tych uczestników, którzy wylosowali akurat ten termin, bo i sauna jeszcze pustawa, a i z percepcją nie najlepiej. A tu wpada na pełnej petardzie taka Ewelina i robi szoł! Dynamicznie, energetycznie, ślicznie. Do muzyki PostModern Jukebox (Don’t Speak – Hayley Reinhard, Say something – R.A. Anderson/Hudson Thames, Umbrella – Casey Abrams), kto zna te interpretacje ma wyobrażenie… energetyczny początek, pozwalający rozgrzać saunowiczów, potem smutny i spokojny środek z cudownym solo na trąbce by dać trochę oddechu, a na końcu wariat z niespożytą energią by nas wykończyć 🙂 Kupiłaś nas tym seansem!

– Ciche

Nie ma co ściemniać, to były seanse, które nam najgorzej „wchodziły”. Byc może przez zmęczenie i zachłanność albo brak kondycji (bo saunujemy ostatnio znacznie mniej niż przed lockdownami). Ale być może przez to, że tu było najmniej pomysłów na seanse. Niestety przeważała koncepcja: trochę dymu, plumkająca muzyczka, albo jakieś ptaszki/strumyczki, chodzimy na paluszkach, szepczemy, zamykamy oczy. Niestety, zbyt często zamieniało się to w długi, duszący seans, z którego uciekali ludzie, zamiast relaksu było tętno na 140 BPM i łapanie tlenu. Tutaj znowu na wysokości zadania stanął Michał, no ale rozumiecie – nie mozna ciągle o Nim 🙂 No i tym razem byli lepsi 🙂

Tu nie ma siły, nie rozerwiemy się – musi być exequo! Dwie (a właściwie – trzy) osoby, które zrozumiały ideę seansu relaksacyjnego tak jak my ją rozumiemy to Jakub Wowra i jego misy tybetańskie oraz Krystian Laskowski i jego „japoński” seans z muzyką. Jakub zrobił klasyczny seans z misami, dając nam realne odprężenie i wyciszenie, przy otwartych przez długi czas drzwiach, zza których dało się słyszec wodę spod pryszniców, co świetnie wpisywało się w kontekst 🙂 Absolutny spokój i relaks, czas na wąchanie zapachów, na zamykanie oczu, na odlot. Kazdy dostał swoją porcje wibracji, tak jak należy. Rozpłynęliśmy się.

Z kolei Krystian przeniósł nas (mam nadzieję, że nie popełniam jakiegoś karygodnego błędu) w atmosferę japońskiego teatru kukiełkowego, w którym towarzyszyła nam muzyka z takiego spektaklu. Nawet nie podejmuję się odgadywać nazwy instrumentu, chyba sam Sanamistrz miał z tym problem. Jego „muzykantka” przycupnęła za piecem, kompletnie dla nas niewidoczna i czarowała dźwięki, przenosząc nas w inny wymiar, opowiadając historię, a On robił swoje, dyskretnie, wyciszająco, smakowicie. Pycha!

Było też kilka przekomicznych sytuacji związanych z przedawkowaniem pozytywnych emocji, które zostaną w naszych sercach, ale co wydarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas. No i element edukacyjny, dzięki któremu dowiedziałem się, że jak w ciasnej saunie ktoś siedzi w pierwszym rzędzie pochylony mocno do przodu, wystawiając swoją głowę na strzał z ręcznika, to zajmuje pozycję „na woźnicę” 🙂

Z seansów pozakonkursowych – Rafał Golombek z Wodnego Okka, jak zwykle zrobił robotę. To był relaks, a że jeszcze z możliwością położenia się w saunie, no to na podwójnej petardzie 🙂

Zdjęcia, jak zwykle autorstwa nieocenionego Ryszarda Raka https://www.facebook.com/ryszard.rak.5

„Znowu mamy życie, Oni nam je robią”

Nie ma co ukrywać, ten wpis nie będzie miał nic wspólnego z próbą obiektywnego opisania dwóch dni, które spędziliśmy w Aquaparku w Częstochowie. Nie będzie żadną rzeczową relacją z poszczególnych seansów, na których byliśmy. Nie wiem właściwie czym on będzie, bo za dużo w tym wszystkim emocji, pozasaunowych również 🙂 Umówmy się, że to będzie „zlew”, „strumień świadomości”, „emocjonalna pocztówka” par excellance..

Od naszej ostatniej wizyty w saunarium minęło więcej niż 18 miesięcy, sprawna para w tym czasie spłodziłaby i urodziła dwójkę dzieci, nie dziwne więc, że powrót do tej paczki wariatów po tak długim czasie, to juz jednak wejscie do całkiem innej rzeki. Kilka osób w tym czasie porzuciło ten padół łez, kilka uciekło w ekstremalne foliarstwo, zrażając i obrażając wszystkich, by na końcu zabrać swoje zabawki w nadziei, że bez nich nic się nie uda, bo są niezastąpieni. Organizator turnieju tez jest obecnie w fazie przepoczwarzania się/dostosowywania się do zmieniającego się świata, proces ten obserwujemy z boku jako niezrzeszeni, więc pozostaje nam trzymac kciuki, zeby poszło to w dobrą stronę, choć ciężko nie zauważyć, że symbolicznie polała sie krew jednak. Relacje miedzyludzkie miedzy tymi, którzy wydawali się być już na zawsze razem, jak to w zyciu, okazały się nie być na zawsze – kto nie zna takich historii ten sie będzie dziwił…

Jedno natomiast pozostało niezmienne – na żywo spotkani ludzie, którzy byli nam bliscy dwa lata temu, teraz są chyba jeszcze bardziej bliscy. Dżizasie! Jak my za Wami wszystkimi i każdym z osobna się stęskniliśmy, jak cudownie po tych miesiącach smuty było wrócic miedzy Was i przypomniec sobie jakim wspaniałym miejscem jest świat, a świat saunowy w szczególności…

Chodzą po swiecie siurpryzy i psocą,
czasmai nocą kolbami w drzwi załomocą,

niemoc goni niemoc, ale pomiedzy,
wszystkie kolory tęczy, do kurwy nędzy!

Siłą rzeczy w tym saunarium bylismy po raz pierwszy, bo jak zaczynaliśmy nasza przerwę, to jego chyba jeszcze nie było. Siłą rzeczy, tego typu impreza to nie jest dobry moment na ocenianie całości saunarium, które przy takim najeździe ludzi po prostu nie może sprostać wszystkim oczekiwaniom. Tym bardziej, że z tego co słyszelismy, wcześniej odbywające się tu eliminacje, nie odnotowały takiego sukcesu frekwencyjnego. Siłą rzeczy przy seansach co 45 minut, nie ma za bardzo czasu na spacery i testowanie innych saun niż konkursowa. No więc, momentami było nas po prostu za dużo, co przy braku systemu reglamentacji wejsc na seanse (podział na grupy), przy otwartych bramkach dla gości z części basenowej, którzy przychodzili zwiedzać, przy bardzo nieeleganckich zachowaniach jednostek z naszego światka – powodowało pewien chaos i niepotrzebne negatywne emocje. Ale wiecie co? Ja sobie obiecałem, że to nie będzie miało wpływu na całokształt emocji jakie w nas zostaną. Nie o to chodzi, by marudzić, jak się jest wyposzczonym to się człowiek powinien cieszyć. Lepiej odnotować, że mielismy na wyciągnięcie ręki knajpkę serwująca całkiem dobre jedzenie (testowaliśmy zupy i sniadanka), że moglismy w niej napić się czeskiego piwa (tutaj nie ma regulacji jak w Łodzi, gdzie klient saunowy jest bardziej awanturujący się niz basenowy, dlatego nie może się napić piwa), że sauna konkursowa była całkiem pokaźna, nie przesadnie duszna (wiem, wiem, nie każdy tak uważa), racjonalnie nagrzana (wiem, wiem, są cieplejsze sauny), seanse odbywały się o czasie (choć w niedzielę rano jakoś w to nie wierzyłem, kiedy stalismy przed zamknietym saunarium na pół godziny przed pierwszym seansem), że ludzie ze strony PTS dwoili się i troili, by zapanowac nad materią ożywioną i nieożywioną, że po prostu to były dwa wspaniałe dni, wypełnione atrakcjami pod sam korek. Że pomysł, z którego sam sie wcześniej podśmiewałem – połaczenie zawodów ze sprzedażą saunowej „garderoby” i kosmetyków, jak to się dzieje w tanich liniach lotniczych, ma sens i może być całkiem niezłym sukcesem (patrząc po ludziach paradujących potem w ciuszkach) – to jest bardzo pozytywne zaskoczenie.

To chyba pasowałoby napisac coś o samych seansach, moze przynajmniej kilku, tych które najbardziej nam zapadły w pamięć… na podstawie drabinki pucharowej wyglądałoby to mniej więcej tak:

Radzio Gomólak/Dominik Grala

Chyba pierwszy chronologicznie tak wyrównany pojedynek w tych finałach, punktacja może sugerowac co innego, ale nie dajcie się zwieść. Radzio to jest wulkan energii, owszem, nieposkromiony, ale takie są wulkany. Dominik podjął rękawicę, jak przystało na „czarnego konia” i dostaliśmy naprawdę energetyczny i fajnie dogrzany seans. Z nieoczywistym dla nas, po wyjściu z sauny, zwycięzcą. Dla takich seansów chodzimy na tego typu zawody.

Radosław Zakrzewski/Mateusz Kupiński

Mateusz startując ze swojego Pole Position mistrza poprzednich edycji, był oczywistym kandydatem na zwycięstwo w tym pojedynku, dlatego zaskoczeniem dla nas było to jak go poniosło. Chyba nie będzie przesadą stwierdzenie, ze w kategoriach „saunowej naparzanki” to był jego najlepszy seans w czasie tych dwóch dni. Doskonała kondycja, zawrotna szybkosc i rozniesienie konkurenta na strzępy, zabicie go kondycyjne i techniczne. A dla widowni – cudowne widoki najszybszego saunamistrza w okolicy, duże dawki ciepła, „flawless Victory” jak to w Mortal Kombat mówili 🙂

Damian Rurarz/Maciej Piczura

Nie możemy tego seansu pominąć, bo jednak okazało się, że tego „starego kota” (lub „naszą szkapę” jak to Sławek ładnie podsumował) da sie zmusić do wyjścia ze swojej strefy komfortu. Że jak wychodzi na ring z takim zawodnikiem jak Maciek Piczura, to potrafi uciec od tych swoich wizualnie przeslicznych, ale mało wietrznych kręconych pizzek 🙂 Że ten „staruszek”, jak sam podkreślał co chwilę, ma jeszcze w sobie dużo pary i jak mu się chce to staje do walki na moc. A nie tylko na cudownie fristajlowe gadki, w których nie ma sobie równych 🙂 O takiego Damiana walczyliśmy!

Maciej Piczura/Mateusz Kupiński

Naszym zdaniem kwintesencja PTS Freestyle. Że to będzie bardzo wyrównany pojedynek, to było jasne od samego początku dla każdego, kto trochę wie o ścigających się zawodnikach. Że muzyka będzie odpowiednia – no… tu już był poważny problem, dla kazdego kto orientuje się w pokręconych zwojach Iksa, odpowiadającego za nią. Ale naszym zdaniem muzyka spełniła swoje zadanie doskonale. Dwa spokojne kawałki dla kazdego z osobna, by zaprezentować swój kunszt, swoją pomysłowość, swoje możliwości i własnie umiejętność improwizacji. Pierwszy szok – do tej spokojnej muzyki Mateusz wyciąga skitrany w ręcznikach wachlarz (do tej pory się zastanawiam, czy on był schowany tylko po to by się nie nagrzał, czy jednak miał zaskoczyć Maćka) i robi to co przy takiej spokojnej muzyce się robi, doskonale rozdmuchuje parę wodną i miast nas dusić, jak to często przy spokojnych kawałkach bywało, z gracją solidnie nas nagrzewa. A do tego jak to wyglądało!!! Potem Maciek przejmuje pałeczkę i od pierwszych ruchów, dygnięć, gestów – widać, że on już wie jak rozegrać tę rundę. Czysta poezja w ruchu, taniec, ekspresja jak w balecie, i nieustający uśmiech – to co robi Maciek jest tak spójne, tak bardzo na miejscu, że wydaje się, że On urodził się w saunie… No ale… koniec pieszczot… zaczena się finałowa „walka”… na szczęście do mocniejszej muzyki… tak jak należy. Panowie przestaja się pieścić z nami i z sobą. Owszem, rzucają do siebie ręczniki, współpracują jak w pokazach drużynowych, ale wszyscy wiedzą, że tu musi dojść do krwawej jatki. Maciek robi niemal gwiazdę z ręcznikiem prezentując swoją ekstremalną gibkość, potem wygina się na kolanach odchylając się niemal do pozycji leżącej, nie przerywając machania. Co robi na to Mateusz? Kładzie się na podłodze kręcać ręcnikiem i chyba nawet pokazuje język (?), co doskonale pokazuje jak doskonałym improwizatorem jest. Zamiast się ścigać w konkurencji, w której nie ma szans (gibkosć, przecież to jest całkiem inaczej zbudowany mężczyzna) obraca sprawę w żart i robi ze słabych stron – mocne. To jest ekstremalna dojrzałość w saunie i w rywalizacji. No a ostatnie minuty to już jest walka na zabicie przeciwnika (i dogodzenie nam)… Jeżeli na twarzy Maćka pojawia się ekstremalny wysiłek i zapomina on o usmiechaniu się – to musiało byc grubo!!! Dwóch gladiatorów, ku naszej uciesze, poszło w finałowym polaniu na maksa, bez oszczędzania się. Wydaje się, że o to chodzi i za to dziękujemy. Piękne zwieńczenie turnieju. Finał na najwyższym poziomie, nie ma co!

To co uderzało w trakcie tych starć, to częste przypadki spontanicznej współpracy w trakcie seansów, miedzy zawodnikami, z tych interakcji wychodziły całkiem ciekawe, czasami zabawne sytuacje, a najbardziej się z nich cieszył chyba Grzesiu Przymyk, fajnie promieniał jak to się działo (sorry, troche podglądałem) – widać, że to mu w duszy gra, ale co sie dziwić?

Druga kwestia to Radek Sieraj jako „kołcz” – juz chyba o tym kiedyś pisałem, piękny obrazek, to skupienie, te krótkie słowa mówione w trakcie seansu, to przechodzenie nad potknięciami, bo one bedą analizowane potem, skupianie się nad tym co następne, co tu i teraz jest wymagane. Fascynujący obrazek!

Wszystkie ładne zdjęcia, oczywiście autorstwa Ryszard Rak, bez niego by tego nie było…

Previous Older Entries