Masters of Aufguss #3 2024

Miało nie być nic, miało nie być recenzji, bo nie było mocy, bo świat trochę przeszkadza w chłonięciu tego co piękne, ale jakoś tak, po dzisiejszych konsultacjach z innym „saunowym szwędaczem” pomyślałem, że może spróbuję. No bo jednak „Masters of Aufguss #3” to jest wydarzenie nieoczywiste, silne swoją odmiennością, ciekawe z tego powodu, że przed Saunamistrzami stawia wyzwanie przeprowadzenia trzech, jakże różnych, seansów (a może jednak już – spektakli?) saunowych. Pamiętam MoA#1, pamiętam to otwarcie się oczu na to, że można tak zrobić peelingi, że to może być takie misterium, że potem można natychmiast przeskoczyć w świat seansu cichego, by potem dostać solidne walniecie klasykiem czy tez innym seansem w stylu dowolnym. No to chyba warto zastanowić się jak ta formuła ewoluuje? Jak saunamistrzowie się w niej znaleźli, jak postanowili poszukać swoich mocnych stron, nawet w miejscach, gdzie mają tylko miękkie podbrzusze 🙂

Uczciwie będzie zacząć od formuły, którą po MoA#1 uznaliśmy za kategorię „do zaorania”, czyli seanse ciche (jeszcze wtedy z tymi nietrafionymi „maseczkami na oczy”:) ). To się wydawało totalnie nie do utrzymania, to po prostu nie wpisywało się w formułę turniejową, a jednak Saunamistrzowie po prostu zrozumieli, po dwóch edycjach o co chodzi. I te seanse wyewoluowały z „puścimy jakieś plumkanie i na paluszkach pomachamy wachlarzem i ręcznikiem” w „może zróbmy tutaj jakąś opowieść, która będzie nie tylko spokojna ale i ciekawa, a do tego wyedukuje towarzystwo w świecie zapachów i odczuć”.

No i tutaj „cała na biało” wkracza Monika Lechowicz, która od razu, w niesprzyjających warunkach sobotniego „poranka” pokazała właśnie, że rozumie o co chodzi w tym biznesie. Postanowiła nam pokazać, jak niby te same zapachy, inaczej działają w zależności od tego jak je podano… czy to będą kulki z lodu, czy napar (przy okazji, teraz już jesteśmy mądrzejsi i odróżniamy po edukacji napar/wywar od odwaru), czy „dymy”… Świetnie to było pokazane, a poza tym cały seans był szalenie interesujący, coś się ciągle działo, coś pięknie pachniało, coś intrygowało jak małego kotka intryguje pytanie „a co ta Pani teraz zrobi?”. Wyszliśmy z seansu zachwyceni. Choć, powiedzmy sobie szczerze, przywalić między oczy cichym seansem na początku turnieju, to nie są proste rzeczy 🙂

Druga kategoria to peelingi, które ze zrozumiałych, organizacyjnych ograniczeń, niestety odczuwaliśmy w najmniejszym stopniu, bo niekiedy nawet Pole Position (bez karteczki) nie zapewniało wejścia. Ale tu taj też dostaliśmy ostry strzał w sobotę na początku dnia. Ramez Abdelfatach z tym całym swoim autentyzmem, charyzmą i energią, pokazał nam, że seans to nie tylko zapachy, olejki, muzyka i estetyka. To też, czasami niedoceniany element, jakim jest po prostu osobowość, to, że poza seansem ktoś nam chce opowiedzieć siebie, swoje fascynacje, swoje korzenie, swój świat. Remez robi to niesamowicie, swoją osobowością wypełniając całą łaźnię, dopieszczając każdego i nawet z przesłodkich językowych potyczek z polskim, robiąc swój atut. Będzie z niego kawał Saunamistrza, jak tylko zrozumie, że czasem „mniej znaczy więcej”, to seanse klasyczne/dowolne będą w jego wykonaniu doskonałe. Obecnie jeszcze wciąż więcej chce, niż potrafi, czasem to On pokonuje ręcznik, a czasem ręcznik pokonuje Jego 🙂 Ale to jest naprawdę doskonały materiał na wszechstronnego Saunamistrza!!!

Trzecia kategoria, czyli seanse dowolne/klasyczne – wiadomo, tutaj rządza dziewczyny, najczęściej te niby drobne, niepozorne, cichutkie, skupione. Ewidentnie wywalają korki w naszych obwodach swoimi pokazami. I to oczywiście zrobiła, ostatnia w trakcie turnieju w tej konkurencji, Aleksandra Lasia. O MAMUSIU!!! Jak my tęsknimy za takimi seansami na turniejach! Bez efekciarstwa, bez schlebiania aufgussowym modom. Po prostu, delikatnie, z sadystyczną przyjemnością podgrzewała nas z każdym kolejnym polaniem coraz bardziej, by na koniec po prostu przywalić z grubej rury tak, że na plecach wreszcie poczuliśmy dreszcze. Muzyka z „Chłopów” albo „okołochłopska”, nie podejmuję się odgadywać, a do tego to coś, to coś, na co jak patrzysz to wiesz – Aquadrom 🙂 Nie wiem czy to jest w ruchach (choć mam pewne podejrzenia :)) czy w całościowym stylu, ale tego się nie da nie zauważyć jak się było kilka razy w AD. ŁOGIŃ!

Bardzo nam przykro, że nie udało się zobaczyć wszystkiego w łaźni parowej, ale chyba już średnio nam wychodzi to całe saunowe Feng Shui, te strategie, te kolejki. Szczególnie, że z powodu naszego saunowego lenistwa i sklerozy, to my już mało kojarzymy nazwiska i nawet nie wiemy na kogo stawiać jako na pewniaka, a kogo omijać. Może się poprawimy. Z powodu tych „dziur” w seansach parowych niestety nie mamy pełnego oglądu tego co działo się tam za szybą w pomieszczeniu pełnym pary.

Ale i tak mamy faworytkę w kategorii „holistyczny model saunowych doznań” 🙂 Osobą, która ewidentnie najbardziej ucieleśniła ideę MoA była Karolina Grzelak. To co Ona nam zaproponowała było tak spójne, tak integralne, tak bardzo na miejscu w każdym z trzech różnych aspektów, że klękajcie narody. Seans dowolny z odniesieniami do Bogini Kali i magnetyzmem nie pozwalającym na oderwanie wzroku od głównej aktorki, dźwięki, piękne ruchy, klimat („I te plecki!” – to nie ja, to Roma). No i pierwsze porządne rozdmuchanie powietrza w saunie, jak przyszedł na to czas. Seans cichy, z tymi wszystkimi „diwajsami”, które wciąż intrygowały, słodko rozpieszczały, pozwalały faktycznie na relaks, skupienie się na dźwiękach, zapachach i klimacie (a przecież o to chodzi). Ach! I Peeling, na początek niedzieli, z tymi kolorami dopasowanymi do części ciała/wrażliwości skóry (poczułem na plecach co to znaczy nie słuchać instrukcji i smarować się tym co przeznaczono dla innych partii ciała) i glinką na twarz. I znowu – cudowną choreografią w łaźni parowej. Wszystko spójne, zaplanowane niemal co do sekundy, przemyślane bardzo detalicznie. Wielki szacunek od nas, Chętnie jeszcze kiedyś posmakujemy z karolinowych specjałów, czy to jadalnych, czy po prostu estetycznych, jak się nadarzy okazja…

Coś wcześniej pisałem o Aquadromowej szkole machania, to musze jeszcze napisać o „nóżce”, tej „nóżce”, która kojarzy się tylko z jedną Osobą. A teraz już z dwiema. Bo Barbara Pasierb (tak zeznaje mój „sufler”, ja zapamiętałem tylko imię) ma tę samą słodką manierę, że jak seans „dobrze wchodzi” to ta nóżka popyla swoim życiem, jak, nie przymierzając, u Wojtka Waglewskiego na koncercie 🙂 A jak seans „wchodzi”, to robi się z tego taka ekspresja, że tylko karmić oczy radością i frajdą z machania. Seans dodatkowy, jak zawsze musi być czymś wyjątkowym, a tu była petarda! Dostaliśmy w sobotę chyba o 16:00 (a może nie, ten czas płynie tak nieliniowo w trakcie takich imprez) cos tak pięknego, coś tak „transowego”, tak fajnie dogrzanego w małej saunie, że tylko zazdrościć machającej nam Saunamistrzyni, chyba miała większą frajdę niż my, choć nam długo banany nie schodziły z twarzy…

Przed ogłoszeniem wyników dostaliśmy w niedzielę jeszcze sztafetę, na dziesięć rąk, o ile dobrze policzyłem. Najpierw rozgrzały saunę (i to bezkompromisowo) Panie, a potem wjechali Panowie. Zaskakujące było to, że nagle, surowe twarze ludzi, których znaliśmy od dwóch dni tylko z „Proszę państwa o spokój!!! Ręczniki pod całym ciałem!!! Przykro mi, brak miejsc w łaźni.” zamienili się w saunowych wymiataczy, którzy nie brali jeńców! Woda lała się strumieniami na kamienie, te wszystkie ręce rozdmuchiwały to cudownie po całej saunie. A na koniec wskoczył oczywiście główny organizator, Mateusz i „trochę” zamieszał 🙂 Fajnie, że Jemu się jeszcze chce tak mieszać, zarówno w saunie, jak i w świecie saunowym. Bo ten światek tak jakby zdeczka skostniał i miło jest, że z takiego ludzkiego „wkurwu” rodzi się coś więcej niż obraza na otoczenie, tylko rodzi się nowa jakość.

Trzymamy kciuki za kolejne edycje MoA!

Organizacyjne, impreza zrobiona tip-top, widać wyciąganie wniosków z wcześniejszych imprez. Co to za cudowna sprawa, że już nie musimy słuchać w saunie o zasadach poprawnego saunowania, że Saunamistrzowie mogą, jak chcą, przeprowadzić zapowiedź na zewnątrz, że nie trzeba opowiadać o zapachach na kulkach, że cała obsługa i sędziowie są „nasi”, nie przemawiają ze stolca z kijem w sempiternie. To naprawdę ma znaczenie! Ludzie, saunowicze, jacyś tacy bardziej otwarci, zero kwasów, zero problemów, czysta frajda. Tylko, kurczę, ta trzeszcząca deska na podłodze w saunie, tam na końcu, gdzie zazwyczaj siedzieliśmy… donerwetter!

A ogólnie to tego tekstu by chyba nie było, jakby nie kilka ciepłych słów jakie usłyszeliśmy o Was, uczestników. Zawsze myślałem, że to pisanie to takie „do szuflady”, żeby sobie zapamiętać jak najwięcej, przeczytać co nieco za kilka lat. A tu taka miła niespodzianka, dzięki 🙂

Zdjęcia, poza naszymi, oczywiście kradzione z oficjalnego profilu MoA, wykonane przez Ryszarda Raka Jr. Dziękujemy!

Masters of Aufguss 2022

Na zawodach w takiej formule zdarzyło nam się być po raz pierwszy. Do Częstochowy ściągnęła nas sympatia do tego miasta, która towarzyszy nam już od dobrych paru lat; świadomosć tego jak przyjaznym i przyjemnym miejscem jest tamtejszy Park Wodny oraz oczywista ciekawość jak się spisze formuła, w której w ciągu dwóch dni pójdziemy na osiem wypaśnych peelingów 🙂 Do tego jeszcze nazwiska organizatorów i sędziów dawały gwarancję utrzymania dobrego poziomu, mimo tego, że było dość oczywiste, że będziemy uczestniczyć w czymś co można nazwać „rozpoznaniem bojem”. Wśród nazwisk/twarzy zawodników znalazło się kilka nam obcych, co też dawało gwarancję, że nie będziemy się po raz 168 kisić w światku, który znamy od lat. Płodozmian to rzecz ważna, nie tylko w uprawie 🙂

Formuła festiwalu, w której poszczególne rodzaje ceremonii mieszają się ze sobą (dowolny, łaźnia, cichy) i to samo dzieje się z zawodnikami (kolejnosc też była losowana) z jednej strony jest szalenie wymagająca dla widzów, a z drugiej daje więcej możliwości zarządzania własnymi zachowaniami. Dlaczego wymagająca? Bo seanse co 45minut (poza trzema w sobotę, na początku dnia), spośród których tylko dowolny jest seansem krótkim, łaźnia z peelingiem to siłą rzeczy dłuższa zabawa, wyższa wilgotność, większe obciążenie; seans cichy z kolei to bardzo długi seans, niestety czasami poprowadzony w stronę walki o przetrwanie, a nie relaksu…:) Dlaczego bardziej elastyczna? Bo w człowieku nie generuje aż takiego imperatywu wejścia na do sauny („Patrz! Ta z Tym się zmierzą ze sobą! Musimy to zobaczyć!”), pozwala na priorytetyzację chęci wejścia, na zasadzie: „Skoro na seansie dowolnym było tak jak było, to na cichym po prostu nie damy rady”. No i wtedy pojawiała się bogata oferta seansów dodatkowych, które często (mam wrażenie, że w godzinach najwiekszego obłożenia) odbywały się równolegle z seansami turniejowymi. Bardzo dobry pomysł. Jezeli mielibyśmy coś sugerować, to zmianę w regułach zawodów i zastąpienie seansu cichego, seansem klasycznym, a pociągnięcie seansu dowolnego w stronę show. Wtedy byśmy mieli: show, peeling, classic. Z opisanych powyżej powodów – dla nas rozwiązanie optymalne. Ale wydaje się, że nawet jak nic nie zmienicie, to my sie pojawimy na kolejnej edycji, jeżeli tylko będzie nam pasował termin i lokalizacja. Prawda jest taka, że wychodziliśmy po 18:00 w niedzielę z Parku Wodnego w pełni zaspokojeni saunowo i towarzysko, jak zwykle z wielkimi bananami na ustach. Takie imprezy mają klimat, który rozgrzewa ciała i serca na długie tygodnie, trochę spuszczając na drugi dzien powietrze z rąk i nóg, ale przecież warto czasami zwolnić i spojrzec w niebo z usmiechem. Po to się żyje.

A teraz pora na troszkę wrażeń z samych seansów…

– Peelingi

To chyba dla nas był najbardziej zaskakujący element tej imprezy! Praktycznie wszystkie (7 na 8, bo ósmego nie daliśmy rady obejrzeć) seanse peelingowe to była próba pójścia dalej w tym, czym może być taka ceremonia. Saunamistrzowie opowiadali nam często o swoich fascynacjach, nie tylko chieli dogodzić naszym ciałom, ale też ewidentnie zależało im by sprzedac nam częśc siebie. Peelingi cudownie pachniały i smakowały (gdy były jadalne), opowieści o tym dlaczego Saunamistrz zdecydował się na zaprezentowanie akurat takich mieszanek, często dowodziły, że tu chodzi własnie o coś więcej niz zabieg kosmetyczny, chodziło o wzbudzenie zainteresowania tematyką. Czego tam nie było… od klasyki czyli peelingów z kawą i kardamonem, przez herbatę z himalajów z masłem, sól wedzoną dymem bukowym, owoce, oleje z winogron, aż do suszonych liści dębu. Poza tym polewano nas po ciałach wywarami z hibiscusa, z szałwi, aromatycznymi witkami rozprowadzano parę i wodę po saunie, podawano nam lód dla ochłody, zimne ręczniczki by ulżyć twarzy, nakładano maseczki na włosy, nawet usta smarowaliśmy miodem by były też dopieszczone. Istna orgia sensoryczna na pełnym wypasie. Tylko jedno zastrzeżenie: głośne rozmowy w saunie parowej to jest absolutny dramat. Tylko na jednym seansie udało się zachowac spokój (bo saunamistrzyni o to zadbała) i zamiast łomoczącego w uszach wrzasku ludzi słyszeliśmy szuranie peelingu rozcieranego na ciele. Dzięki Ewelina!

No i Michał Rzewuski, który w tej konkurencji zdobył absolutne mistrzostwo świata, zaczarowując nas na seansie. Świetny patent z nasączoną aromatem kulką lodu, zawieszoną nad emiterem pary wodnej. Do tego najlepsze machanie wachlarzem w parówce jakie widzieliśmy kiedykolwiek. „Górnosląska szkoła machania wachlarzem” (Tak! Tak! To o Was – Tychy i Ruda Śląska!) przeniesiona do łaźni parowej sprawiła, że w trakcie seansu wydawało się, że jest mniej pary niz na niektórych seansach „relaksacyjnych” i oddycha się pełną piersią. Peeling z owoców, tych wszystkich arbuzów, melonów, kiwi i cytryn chyba. No i ciepły napar z hibiscusa lany na plecy, cudownie kwaśny, pasujący do reszty. Potem przekąska po wyjściu, o podobnym składzie. Te owoce takie rześkie, skóra tak cudownie pachnąca, ale też jak to po owocach lekko reagująca z kwaśnym ich odczynem. Wyszliśmy wniebowzięci, takiego WOW w saunie nie pamietamy od bardzo dawna.

– Dowolne

Tutaj już nie było zaskoczeń, klasyczne seanse z elementami show, ale bez jakichs większych przebieranek, miliona rekwizytów i przerostu treści nad formą. Bardzo lubimy saunę fińską w Parku Wodnym w Częstochowie, jest duża, pojemna, dość widna – idealna jak na takie zmagania. Saunamistrzowie nie muszą obijac się o nasze nogi, bać o nasze głowy, zdzierać skalpów naszych czapek. Po prostu machają w poczucuiu swobody i naszego bezpieczeństwa. Oczywiście powoduje to, że nie każdy ma w sobie moc by zrobić tam piekło, ale też nie zawsze i nie każdemu chodzi o piekło w saunie. O Michale nie będę pisał, bo wyjdzie, że to „wpis sponsorowany” ale uczciwie muszę przyznać, że był najlepszy. Choć Roma jednak bardziej przychylała się do „Boba Budowniczego” – Krystiana Laskowskiego widząc u Michała za mało ognia, a za dużo delikatności. Ot, takie rzeczy nas różnią 🙂 Strasznie nam żal Marcina Ornata Czyżyckiego, któremu ewidentnie przy ostatnim seansie w sobotę wyłączył się piec. Chłopak szykował się na ognisty seans, a musiał ratowac na koniec sytuację wylewając wiadra wody na chłodne już kamienie, bez oczekiwanego efektu. Do tego jeszcze przy pierwszym polaniu dodał kryształki mentolowe, by nam dac luz przed końcowym piekłem. A tu zasilanie padło. Jeżeli to jest (tak jak się mówiło w kuluarach) spowodowane kwestiami organizacyjnymi (zaprogramowane piece pod kątem tego co w saunarium dzieje się w trybie normalnej pracy, a nie w trybie imprezowym) to był to największy fakap festiwalu.

Naszym zdecydowanie wspólnym numerem jeden w tej kategorii jest Ewelina Pitek! Wiecie jak to jest, kiedy przychodzi się o poranku, drugiego dnia do saun, samemu zmęczonym, obserwując twarze uczestników i sędziów, które wyraźnie wskazują, że afterek był długi i wymagający… Człowiek o tej porze spodziewa się spokojnego rozkręcania sie imprezy, żałując trochę tych uczestników, którzy wylosowali akurat ten termin, bo i sauna jeszcze pustawa, a i z percepcją nie najlepiej. A tu wpada na pełnej petardzie taka Ewelina i robi szoł! Dynamicznie, energetycznie, ślicznie. Do muzyki PostModern Jukebox (Don’t Speak – Hayley Reinhard, Say something – R.A. Anderson/Hudson Thames, Umbrella – Casey Abrams), kto zna te interpretacje ma wyobrażenie… energetyczny początek, pozwalający rozgrzać saunowiczów, potem smutny i spokojny środek z cudownym solo na trąbce by dać trochę oddechu, a na końcu wariat z niespożytą energią by nas wykończyć 🙂 Kupiłaś nas tym seansem!

– Ciche

Nie ma co ściemniać, to były seanse, które nam najgorzej „wchodziły”. Byc może przez zmęczenie i zachłanność albo brak kondycji (bo saunujemy ostatnio znacznie mniej niż przed lockdownami). Ale być może przez to, że tu było najmniej pomysłów na seanse. Niestety przeważała koncepcja: trochę dymu, plumkająca muzyczka, albo jakieś ptaszki/strumyczki, chodzimy na paluszkach, szepczemy, zamykamy oczy. Niestety, zbyt często zamieniało się to w długi, duszący seans, z którego uciekali ludzie, zamiast relaksu było tętno na 140 BPM i łapanie tlenu. Tutaj znowu na wysokości zadania stanął Michał, no ale rozumiecie – nie mozna ciągle o Nim 🙂 No i tym razem byli lepsi 🙂

Tu nie ma siły, nie rozerwiemy się – musi być exequo! Dwie (a właściwie – trzy) osoby, które zrozumiały ideę seansu relaksacyjnego tak jak my ją rozumiemy to Jakub Wowra i jego misy tybetańskie oraz Krystian Laskowski i jego „japoński” seans z muzyką. Jakub zrobił klasyczny seans z misami, dając nam realne odprężenie i wyciszenie, przy otwartych przez długi czas drzwiach, zza których dało się słyszec wodę spod pryszniców, co świetnie wpisywało się w kontekst 🙂 Absolutny spokój i relaks, czas na wąchanie zapachów, na zamykanie oczu, na odlot. Kazdy dostał swoją porcje wibracji, tak jak należy. Rozpłynęliśmy się.

Z kolei Krystian przeniósł nas (mam nadzieję, że nie popełniam jakiegoś karygodnego błędu) w atmosferę japońskiego teatru kukiełkowego, w którym towarzyszyła nam muzyka z takiego spektaklu. Nawet nie podejmuję się odgadywać nazwy instrumentu, chyba sam Sanamistrz miał z tym problem. Jego „muzykantka” przycupnęła za piecem, kompletnie dla nas niewidoczna i czarowała dźwięki, przenosząc nas w inny wymiar, opowiadając historię, a On robił swoje, dyskretnie, wyciszająco, smakowicie. Pycha!

Było też kilka przekomicznych sytuacji związanych z przedawkowaniem pozytywnych emocji, które zostaną w naszych sercach, ale co wydarzyło się w Vegas, zostaje w Vegas. No i element edukacyjny, dzięki któremu dowiedziałem się, że jak w ciasnej saunie ktoś siedzi w pierwszym rzędzie pochylony mocno do przodu, wystawiając swoją głowę na strzał z ręcznika, to zajmuje pozycję „na woźnicę” 🙂

Z seansów pozakonkursowych – Rafał Golombek z Wodnego Okka, jak zwykle zrobił robotę. To był relaks, a że jeszcze z możliwością położenia się w saunie, no to na podwójnej petardzie 🙂

Zdjęcia, jak zwykle autorstwa nieocenionego Ryszarda Raka https://www.facebook.com/ryszard.rak.5